sobota, 7 października 2023

Diwa w dzwonach

"Daisy Jones & The Six" Taylor Jenkins Reid, fot. paratexterka ©
"Daisy Jones & The Six" Taylor Jenkins Reid


Muzyki wcale nie trzeba słyszeć, żeby przyprawiła o ciarki, zaczarowała i odbiła się echem w duszy, a przynajmniej tej muzyki, którą tworzył zespół powołany do życia przez Taylor Jenkins Reid. Aż nieprawdopodobne, jak wyrazisty jest chaotyczny, wielogłosowy, a nawet niespójny tekst, zmierzający do odkrycia tajemnicy, która nie dałaby żyć fanom Daisy Jones & The Six, gdyby zespół grał naprawdę. I to niejednej tajemnicy! Książka-koncert, którego nie można odpuścić.


Po "Malibu płonie", która nie wciągnęła mnie za żadnym razem, kiedy do niej siadałam, nie sądziłam, że następna pozycja tej autorki wzbudzi we mnie emocje z przeciwległego bieguna. Moje wymagania ewoluowały i zmuszona wybierać między dwoma wykluczającymi się pasjami, nie wspominam już o każdej książce, którą czytam albo słucham, ale o Daisy Jones napisać muszę. To książka, którą słyszałam, czytając, a muszę przyznać, że muzyka nie zajmuje w moim życiu szczególnej pozycji. Zawsze była tłem, mniej lub bardziej wspominanym, jednak odsuwanym.


"Daisy Jones & The Six" wyraża to, co w muzyce się kocha; pokazuje, jak się nią żyje, tworzy, ale też niszczy. Niby historię zespołu opowiadają poszczególni członkowie i osoby z nimi powiązane, a tak naprawdę każdy czytelnik tworzy ją sobie sam - czytając między wierszami, (nad)interpretując aluzje, czy wybierając, komu wierzyć. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek trafiła na taki konstrukt, a to nie jedyny sprytny zabieg, o który pokusiła się autorka.


Nie da się mówić o tej książce, nie mówiąc o parze głównych bohaterów. Ta chemia między nimi działa o wiele bardziej niż prochy, które biorą. Nie trzeba być na haju, żeby dać się oczarować tym dwojgu. To artyści na wskroś, charyzmatyczni, egocentryczni, jedyni w swoim rodzaju. W "Daisy Jones & The Six" nie tylko oni kochają za mocno albo niewystarczająco, cała machina talentów, weny i emocji działa, jeśli zespół jest w komplecie. Nie wiem, czy bardziej absorbował mnie proces twórczy, przekraczanie granic, czy radzenie sobie pod ścianą. Wrażenie robiło wszystko. Raz kręciłam głową z dezaprobatą, innym razem nie mogłam oderwać wzroku od tekstu i obrazów kotłujących się w wyobraźni. Teraz nie mogę doczekać się serialu z absolutnie magnetyczną Riley Keough. A kolejna powieść Reid już czeka na swoją kolej.


A może też…

“Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj” Mery Spolsky, fot. paratexterka ©



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz