Księgarnia Mayersche (Neumarkt, Köln)
Zanim rozprawię się z felietonami Clarksona, postanowiłam poświęcić trochę uwagi jednej z moich ulubionych księgarni. Właściwie to nie mam wyjścia, bo akurat nadarzyła się świetna okazja - Dni Książki Kieszonkowej 2014 (8-11 maja). Nie potrafię przejść obojętnie obok żadnej księgarni, a kilkupiętrowy moloch Mayersche na jednym z głównych placów w Kolonii bezsprzecznie rzuca się w oczy nie tylko turystom. To właśnie tutaj, lata temu zaczęłam kupować pierwsze książki obcojęzyczne, i wiem, że wyjście z pustymi rękami jest mało prawdopodobne. Ale po kolei…
Asortyment Mayersche, podobnie jak większości wielkich księgarni-sieciówek, sięga od bestsellerów przez wszystkie genre literackie i tytuły w rozmaitych językach aż po międzynarodowe czasopisma oraz gadżety dla moli książkowych. Zawsze w zasięgu wzroku znajduje się aktualny katalog z nowościami i książkami polecanymi przez samych autorów albo pracowników Mayersche. Niektóre półki opatrzone są odręcznie napisanymi kajecikami, zachęcających do kupienia konkretnej pozycji. Pracownicy służą radą, ale nie są nachalni. Pufy, stoły między regałami albo kawiarenka gwarantują ciszę i spokój - obojętnie, czy ktoś dopiero decyduje się na zakup, czy tylko ma ochotę posiedzieć i zagłębić się w lekturze. Lubię tu być, bo wiem, że nikt mi nie będzie przeszkadzał. No chyba, że rzucając okiem na to, co akurat przeglądam.
Buchpreisbindung, czyli o niemieckich upodobaniach do regulowania… wszystkiego?
Jeszcze jako studentka zastanawiałam się, skąd się regularnie biorą te tłumy, pochylone nad pudłami z przecenionymi książkami - przecież wszystkie z tych egzemplarzy opatrzone są pieczątką 'Mängelexemplar', czyli egzemplarz wybrakowany. Książka bez strony albo rozdziału nie wydawała mi się atrakcją, bez względu na cenę. Byłam w błędzie. Na szczęście krótko.
O zamiłowaniu Niemców do kodeksów i prawa słyszał każdy, nie ma co się rozdrabniać. Bez sensu jest też wymieniać, ile kodeksów dotyczy książek (Urheberrechtsgesetz, Verlagsgesetz, TRIPS-Abkommen…). Jest jednak jeden fenomen, który (na szczęście?) nie występuje m.in. w Polsce, a wiąże się bezpośrednio z uwielbianymi przeze mnie Dniami Książki Kieszonkowej w Mayersche: Buchpreisbindung (pl. cena wiążąca). W specjalnym kodeksie uregulowany został obowiązek wydawnictw do ustalenia konkretnej ceny każdej książki. Oznacza to brak odstępstw w górę oraz w dół - tyle samo zapłaci się w malutkiej księgarni na rogu, co w sieci księgarni albo na amazonie. Niemcy uzasadniają to wyjątkowym znaczeniem książek jako dobra kulturowego, jak i umożliwieniem konkurencyjności księgarniom - bez względu na wielkość. Uzasadnienie logiczne.
Jeśli jednak prawnik mówi 'z reguły', to zawsze znaczy, że są wyjątki. Wszystkie wyjątki umożliwiające odstępstwo od ustalonej ceny opisane są w osobnych paragrafie (dla nadgorliwych §7 BuchPrG), a egzemplarze wybrakowane wymienione są na czwartym miejscu. Ten paragraf zmienił mój świat: książki ze wspomnianym stemplem nie mają żadnego defektu, który powstał w trakcie drukowania, czyli ich treść jest kompletna. Jedynym brakiem są uszkodzenia powstałe w wyniku transportu albo przechowywania. Z doświadczenia wiem: najdrobniejsze rysy na okładce, lekko zagięty róg… Czyli absolutnie nic, co przeszkadza w czytaniu! A cena spada momentalnie o min. 50%, czasem nawet więcej. Niech żyją Dni Książki Kieszonkowej i normy niemieckich wydawców!
Kto szuka, coś znajdzie
Przeceniane są wszystkie książki: fantasy, kryminały, beletrystyka, poradniki, podręczniki, czego dusza zapragnie. Jedyne, z czym trzeba się liczyć, to czas, który poświęci się na łowy książkowe. Przy wypakowanych pudłach zatrzymuję się przechodnie, wokół krążą studenci, kobiety z dzieckiem w wózku, staruszkowie z laską, mignęli mi nawet biznesmeni w przerwie na lunch. Niektórzy przemieszczają się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, inni zupełnie chaotycznie. Wszyscy jednak wlepiają wzrok w brzegi wystawionych książek, odrywając go jedynie w wypadku
zderzenia z kimś obok albo konieczności zamiany miejsc. Zwykle z uśmiechem - obcy ludzie, którzy nawet w XXI w. kupują i czytają książki.
Nie wiem, jakimi kryteriami kierują się inni. Ja czytam każdego autora i tytuł; jak wyda mi się znajomy albo przyciągnie moją uwagę, sprawdzam tekst na obwolucie. Czasami powiedzenie 'nie oceniaj książki po okładce' nie działa, bo niektóre tak mi się podobają, że w razie wątpliwości co do treści i tak muszę mieć. A na co trafiam? Na książki, które kiedyś pożyczałam albo czytałam po polsku (pamiętam "Ta książka uratuje ci życie" Amy M. Homes albo "Poszukiwaczy muszelek" Rosamunde Pilcher, których tylko zaczęłam jako małolata); części serii, które po kilku takich akcjach można skompletować (seria o Stephanie Plum, trylogia Czarnego Maga Trudi Canavan); albo niepozorne perełki jak "Marrying Buddha" Wei Hui czy "Ein Winter mit Baudelaire" Harolda Coberta, które zapewne przeoczyłabym na przepełnionych regałach. W tym roku udało mi się dorwać kilka lekkich, babskich albo wakacyjnych (nie wiedziałam, że Nick Hornby ma siostrę…), kontynuację "Czarownic z Eastwick" Johna Updike'a, powieść o primaballerinie z bolszojskiego baletu i literaturoznawcy, która trafia na ślady tajemniczej organizacji w Rzymie. Trochę rozrywki, trochę historii, a na pewno zaopatrzenie na lato i dużo satysfakcji.
Dlaczego warto czytać po niemiecku?
Jestem Polką, która sporą część dorosłego życia spędziła w Kolonii. Zawsze dużo czytałam po polsku i nie zamierzam tego zmieniać, ale niemiecki zafascynował mnie rzeczownikami kilkakrotnie złożonymi i zdaniami ciągnącymi się na kilka(naście) linijek. Uważam, że jeżeli ktoś dobrze włada jakimkolwiek językiem obcym, powinien skorzystać z szansy i czytać w tym języku. Nie dość, że podszkoli słownictwo, to może któregoś dnia zacznie zupełnie mimowolnie myśleć albo śnić nie tylko w swoim języku ojczystym. Dla mnie to fascynujące doświadczenie.
Kolońska księgarnia "Pod upuszczonym lodem" - ciekawostka na koniec
Zgoda, może nie każdy ma ochotę czytać w innych językach. I nie każdy w Kolonii odwiedzi akurat tę księgarnię. Ale jak już ktoś będzie przechodził przez Neumarkt, warto zadrzeć głowę do góry. Na budynek, w którym znajduje się m.in. Mayersche, komuś wypadł ogromny lód. Jakiś czas temu, dokładnie pod nim znajdowała się włoska lodziarnia. Mimo to rozwalony rożek z reklamą nie ma nic wspólnego. Dopiero niedawno się dowiedziałam, że to pop-art. Rzeźbę "Dropped Cone" stworzyli Claes Oldenburg i jego żona Coosja van Bruggen; mierzy ona 12 metrów i waży 3 tony; zdobi dach pasażu od 2001 roku - drwina z konsumpcjonizmu, gra słów czy imitacja wieży romańskich kościołów, których w Kolonii jest ponad sto… Co artyści mieli na myśli, można dowiedzieć się z oficjalnego statement'u. Co myślę ja? Że chodzenie z głową w chmurach od czasu do czasu nie zaszkodzi, wręcz przeciwnie - poszerza horyzonty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz