“Zaginiony symbol” Dan Brown
Stowarzyszenie strzegące sekretu od początku swojego istnienia, służba bezpieczeństwa, zagrożenie o skutkach nie do oszacowania, bezwzględny szaleniec i specjalista od symboli - czy coś może pójść nie tak? Zaskakująco wiele. Powieść, która zamiast trzymać w napięciu do ostatniego słowa, niebezpiecznie nadwyręża cierpliwość czytelnika. Tym razem Brown przekracza cienką, acz odczuwalną granicę między wiarygodnym wyczuciem a przytłaczającą przesadą.
Popularne książki Browna zwykle zapewniają rozrywkę, bo położenie głównego bohatera (i akurat towarzyszącej mu kobiety) zmienia się jak w kalejdoskopie. Fabuła przypomina labirynt, w którym ktoś w przemyślany sposób pozostawił wskazówki - na tyle widoczne, żeby je zauważyć, ale jednocześnie wystarczająco zawoalowane, żeby potrzebować dalszych. I tak mija lektura, bomba wybucha, a szczegóły historii dość szybko znikają w odmętach pamięci, która po jakimś czasie gotowa jest na powtórkę z rozrywki. W wypadku “Zaginionego symbolu” - dosłownie.
Ale to już było… i wróciło
Drogi Roberta Langdona i masonów krzyżują się po raz kolejny (uprzednio w “Kodzie Leonarda da Vinci”). Oprócz odnalezienia tytułowego symbolu, gra toczy się o życie przyjaciela harwardzkiego profesora. Sceną jest Waszyngton, a przeciwnikiem ktoś, kto długo pracował nad zaaranżowaniem aktualnego stanu rzeczy. Nauka miesza się z mistyką, wiedza przekazywana od starożytności z najnowszymi nowinkami, czyli noetyką, zgodnie z którą myśli mogą zmienić materię. I oczywiście okrojony czas akcji: od wieczora do północy.
Następnym razem zastanowię się nad stwierdzeniem, czy lubię książki Browna i nadal uważam za rozrywkowy pewnik, bo ilość tych, które mi się nie podobały, zaczyna przeważać. “Zaginiony symbol” mimo dość widowiskowej sceny wstępnej, wrażenia nie robi. Zaczyna się bez werwy i wiadomego kierunku, szarpie między jedną perspektywą a drugą - niby jest nerwowo, ale jakoś to na czytelnika nie oddziałuje. Mnie pozostawiło obojętną. Co gorsza, nie mogłam się pozbyć szybko zaistniałego złudzenia, że Dan Brown pisze “Kod…” jeszcze raz, tyle że po drugiej stronie Atlantyku, w scenerii, której do europejskiej daleko. Powieść, czasowo teoretycznie skondensowana, wlokła się niemiłosiernie. Nie wiem, ile rzeczywistych minut ma jedna fabularna, ale wydawała się tak rozwlekła, że nie mogłam przeczytać kilkudziesięciu stron na raz. A już najgorszy był koniec, po którym nastąpiło zakończenie wnoszące do całości tyle, co nic.
Amerykański autor zagiął rzeczywistość do tego stopnia, że dla mnie szybko stała się kompletnie niewiarygodna. Nie interesowały mnie ani przydługie wywody, ani następujące po sobie, zbyt zaaranżowane przypadki. Za dużo było też amerykańskiej wspaniałości, wszechpotęgi, wieków historii i tradycji… A po tym, jak Brown nadał wyrażeniu ‘pic na wodę’ drugie dno, ostatecznie zwątpiłam w niego do odwołania. “Kod…” wspominam do dziś; “Anioły i demony” uważam za zbyt hollywoodzkie (ten helikopter!); w “Infernie” zarazy miałam po dziurki w nosie, za to “Początek” podobał mi się wzdłuż i wszerz. Teraz proszę, klapa. Pozostaje nadzieja, że skoro chronologicznie “Zaginiony symbol” plasuje się mniej więcej w środku, to kolejna książka mogłaby powtórzyć sukces wydanej ostatnio. Oby nie dosłownie…
- dopingujące się rodzeństwo i twarde sztuki,
- (abstrahując od jego sensu i wartości, ale jednak) zwieńczenie,
- niespełnione oczekiwania,
- déjà vu, czyli podobieństwa do “Kodu…” i “Aniołów…”,
- fragmenty o fizyce czy innych naukach, oderwane od rzeczywistości, przydługie i przeceniające niewtajemniczonego czytelnika,
- “ukryte dzieje” i “przeznaczenie” Ameryki, no raj na ziemi,
- wyznania i wybujałe wyobrażenia,
- niekończący się koniec.
Komu polecam?
“Zaginiony symbol” polecam tylko uparciuchom, którzy - lubiąc autora - czytają wszystkie jego książki, albo komuś, kto potrzebuje lektury na lot transatlantycki i inspiracji przy zwiedzaniu stolicy Stanów - choć przyznam, że nawet nie chciało mi się googlować opisywanych miejsc. Nie polecam za to czytelnikom liczącym na coś nowego i niebywałego, których apetyt rośnie w miarę jedzenia. Tej powieści niestety daleko do efektu wow, jaki przed laty wywoływał “Kod Leonarda da Vinci”…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz