"Bez słowa" Rosie Walsh
Poznajesz kogoś i w mgnieniu oka zapominasz o reszcie świata. Nie możecie się nagadać, nie chcecie rozstać. Spędzacie razem - jak zgodnie stwierdzacie - najpiękniejszy tydzień w życiu. Aż nadchodzi nieuchronne rozstanie… Obiecujecie się odzywać, zanim nie wymyślicie planu na wspólne jutro. Lecz jedno nawala. Nie dotrzymuje słowa, nie daje znaku życia. Zapada się jak kamień w wodę… Powieść Rosie Walsh jest tak samo współczesna, jak ponadczasowa. Niesłuszne byłoby zaszufladkowanie jej jako wakacyjny romans. Całkiem poważnie opowiada wyjątkową, choć przewrotną historię dwojga ludzi, którzy z różnych powodów nie powinni stanąć na swojej drodze. “The Man Who Didn’t Call” podbiła już światowe listy bestsellerów. Tylko patrzeć, jak zrobi furorę w Polsce*.
Dopiero skończył się czerwiec, a ja - z całym szacunkiem i uwielbieniem dla Jojo Moyes - już mam romantyczną roku 2018… Wiedziałam to w 2017 po “Świetle, które utraciliśmy”, wiem i teraz. Chyba tylko kontynuacja “Samotności w sieci” mogłaby to zmienić. “The Man Who Didn’t Call” (przeczytałam w wersji niemieckiej, “Ohne ein einziges Wort”, czyli “Bez (jednego) słowa” - swoją drogą tłumaczenie, które sama autorka uważa za dotychczas najsprytniejsze) nie jest pierwszą powieścią tej autorki. Wcześniej pisała pod pseudonimem Lucy Robinson. Ciekawe, że akurat tę książkę opublikowała pod swoim prawdziwym nazwiskiem. Już polecam mieć Rosie Walsh na oku - Polska też musi ją poznać!
Kręte ścieżki losu
Świeżo rozwiedziona Sarah na dróżce, którą przechodzi co roku o tej samej porze, wpada na rozmawiającego z owcą Eddie’go. Scena nie tak niewiarygodna w małym, angielskim miasteczku, ale z konsekwencjami… Główni bohaterowie spędzają ze sobą kolejne godziny, z których szybko robią się dni, aż nadchodzi czas pożegnania, a raczej rozstania, bo oboje wiedzą, że chcą być razem. Do czasu, kiedy Sarah o wyjściu wysyła Eddie’mu pierwsza wiadomość, potem kolejną i następną. Brak reakcji. Kiedy ona dzwoni, on nie odbiera. Nie tak miało być, nie to sobie obiecali.
Sarah poznajemy dwa tygodnie po wspominanych przez nią wydarzeniach. Eddie wciąż nie daje znaku życia, a ona odchodzi od zmysłów - bo coś musiało się stać. Tylko co? I jak się tego dowiedzieć?! Autorka, relacjonując stan psychiczny Sarah na bieżąco, stopniowo wtajemnicza czytelnika w to, co w tak krótkim czasie połączyło tych dwojga. Oczywiście jest to jednostronna relacja bohaterki, jednak aż się nie chce wierzyć, że wszystko to sobie ubzdurała. Kluczenie, desperacja, rozżalenie i niezrozumienie udzielają się czytelnikowi, niepewność potęguje niecierpliwość. I pomyśleć, że to dopiero początek historii, którą dogoniła przeszłość…
Przekleństwo naszych czasów
Powieść Walsh wciąga od pierwszych stron, ba, od blurba. A gdyby ktoś miał wątpliwości, rozwieje je nieubłaganie celna dedykacja: książka poświęcona jest wszystkim, których nienadchodzący telefon już kiedyś wytrącił z równowagi - a zwłaszcza tym, którym by do głowy nie przyszło, że kiedykolwiek zrobi im to jakąś różnicę. Czyż to nie fenomenalne? Strzał w dziesiątkę? Czy w dzisiejszych czasach uchował się szczęśliwiec, któremu coś takiego się nie przytrafiło…? Jeśli jakimś cudem tak, to zazdroszczę. I idę o zakład, że jako jedna z wielu.
Kiedy możliwość kontaktu jest praktycznie nieograniczona, a tego kontaktu nie ma, odbija się to na ‘ofierze’ ze spotęgowaną siłą. Niekoniecznie musi to od razu zaburzyć jej codzienne funkcjonowanie, choć może, ale czy samo zerkanie na telefon nie jest męczące i niebezpieczne, uzależniające i destruktywne - nawet, jeśli zajmuj ułamek sekundy? To podświadome czekanie, czuwanie, niepewność, ten brak informacji w świecie, w którym właściwie wszystko jest w zasięgu… I dalej: dopowiadanie sobie, branie pod uwagę wszystkich możliwych opcji, mimowolne poddanie się własnej wyobraźni i myślom, które zaczynają krążyć wokół jednego i tego samego. Walsh ten stan zobrazowała dobitnie, czyniąc czytelnika współcierpiącym. Ale ta cisza to dopiero przepustka do przeszłości, o której Sarah i Eddie nie zdążyli porozmawiać. Bo jak streścić komuś życie w tydzień…?
Ludzie dzielą się na…
…tych, którzy wiedzą i tych niewtajemniczonych; tych, którzy trwają przy kimś na dobre i na złe, i takich, którzy znikają bez słowa; tych, którzy pamiętają, ale żyją dalej, i tych, którzy nie mogą się z czymś pogodzić, mimo że minęły lata. Oprócz dwóch głównych bohaterów, wzbudzających i współczucie, i oburzenie, powieść Walsh pełna jest postaci drugoplanowych, które w historię Sarah i Eddie’go są mniej lub bardziej zaangażowani. Jednocześnie autorka rozwija wątki poboczne, które i potrafią chwycić za serce, i wzburzyć tak, że nawet czytelnicza sympatia jest nie do (od)zyskania.
“Bez słowa” wzbudziło we mnie paletę emocji i parę palpitacji, jakich chcę doświadczać dzięki powieściom obyczajowym. Ta powieść to subtelny wyciskacz łez, w którym nie wszystko idzie jak z płatka, wręcz przeciwnie. To kolejna historia nie do pomylenia z żadną inną, która zapewne za kilka lat doczeka się ekranizacji, oglądanej w kinie z najlepszą przyjaciółką i paczką chusteczek. Polecam adekwatnie do dedykacji autorki - wszystkim, którzy kiedyś nie mogli się doczekać…
+
- książka z tych, których nie chce się kończyć,
- moment, od którego zaczyna się na nowo liczyć czas - przed i po,
- rozbrajający, rezolutny siedmiolatek,
- listy, te wysłane i te skrzętnie chowane,
- to jedno zdanie, które zmienia wszystko - uwielbiam!
- powstrzymywanie się przed krótkim spojrzeniem na stronę obok, żeby szybciej się dowiedzieć - może się zdarzyć nie raz,
- ostatnie 60 stron,
- Rosie Walsh - autorka do odkrycia,
-
- wypadek i strata,
- psychiczne pasożyty bez hamulców moralnych, no ile można..!?
Komu polecam?
Podejrzewam, że “Bez słowa” poruszy płeć piękną. Polecam jako ciepłą, doprawdy wzruszającą lekturę dla wszystkich, którzy wierzą w miłość od pierwszego wejrzenia i taką po przejściach, wiedzą, jak to jest, stracić poczucie czasu, i tym mających prawdziwych przyjaciół, którzy pomogą o każdej porze dnia i nocy. Nie wiem, komu odradzić, bo jestem zachwycona. Myślę, że nie jest to najlepszy wybór dla kogoś, kto akurat czeka na czyjś znak życia, bo fikcyjne uczucia nie pomogą zabić czasu. A! Nie polecam tym, którzy (poza sobą) nikogo innego do szczęścia nie potrzebują.
*Polska premiera 1 października 2018
A może też...
Jak to pięknie napisane! Już sama ta recenzja chwyta za serce, rozbudza emocje i sprawia że chce się przeczytać tę powieść!
OdpowiedzUsuńJej, dzięki! Powieść to dopiero Cię pochłonie... Polecam<3
Usuń