środa, 20 sierpnia 2014

Eastwick wita wdowy

"Wdowy z Eastwick" John Updike


 /2014/08/eastwick-wita-wdowy.html
Nie wiem, jak fatalna musi być pierwsza część trylogii, sagi albo cyklu, żebym nie przeczytała całej serii. Albo mam dobrą rękę, albo los zwyczajnie podsuwa mi takie tomy, które najchętniej czytam w komplecie. "Wdowy z Eastwick" pochłania się dużo szybciej niż "Czarownice…", i to nie tylko z racji objętości. To ostatnia książka Updike'a, wydana prawie 20 lat po pierwszej części. Impet ustąpił miejsca stateczności, codzienna pogoń za dzikimi doznaniami zmieniła się w chęć poznania świata i odnowienia przyjaźni sprzed lat. Brzmi podejrzanie spokojnie?

Trio 'zabójczych' czarownic spotyka się po latach, każda wtórnie owdowiała, dużo starsza i przystosowująca się po raz kolejny do nowego, samotnego życia. Dzieli je więcej, niż miały kiedyś ze sobą wspólnego, ale kto spodziewa się spokojnej starości w ich wykonaniu, mocno się zdziwi. Zadziwiająco mocno.

Rozstania, powroty, pożegnania


Zakończeniem "Czarownic z Eastwick" John Updike zostawił sobie uchylone drzwi, chociaż wątpię, żeby spodziewał się aż takiego sukcesu i z góry zaplanował drugą część. W końcu napisał ją dopiero w 2008 roku. W przeciwieństwie do pierwszego tomu - na co niedawno narzekałam, i to pewnie nie tylko ja - drugi można dostać bez problemu. Nie radzę jednak zaczynać od "Wdów…", nawet jeżeli ktoś oglądał film, bo autor wraca w niej do kluczowego wątku, który przez filmowców został usunięty. Do tego pewną niepozorną, poboczną postać - nie występującą w ekranizacji - demonizuje prawie na miarę Van Horne'a, obnażając ją dosłownie i w przenośni.

Lexa, Jane i Sukie, stosownie do czarowniczych mądrości, wyczarowały sobie kolejnych mężów. Żyjąc w nowych małżeństwach przez następne 30 lat, oddaliły się od siebie nie tylko fizycznie. Ich nadprzyrodzone zdolności zaczęły słabnąć i zupełnie znikać z codzienności. Kto by pomyślał, że to dzięki sssyczącej, wiecznie zniesmaczonej i nieprzyjemnie ironicznej Jane znowu się zjednoczą. Podróże dla starszych wdów, wdowców i małżeństw zapewne są sensowną alternatywą do siedzenia w opustoszałym domu, ale znieść je samemu jest ciężko. Nawet ktoś taki jak Jane - zimny, zdystansowany i zarozumiały - usilnie szuka towarzystwa, a co dopiero pełniąca rolę matki (w życiu i wiedźmowym kręgu) Alexandra albo garnąca się do towarzystwa Sukie. I tak nasze 60-cioparolatki wyruszają najpierw we dwójkę do Egiptu, później w komplecie z Sukie do Chin, gdzie budzą drzemiące w nich moce.

Przez dłuższą część pierwszego rozdziału (oba tomy mają po trzy) zastanawiałam się, dlaczego czytelnik aż tak urywanie i tak powoli dowiaduje się czegokolwiek o wszystkich bohaterkach. Może niecierpliwość jest przywarą (mojego względnie) młodego wieku, może w tej książce bardziej chodzi o mityzację starości i tę ostatnią wenę, popychającą człowieka do rzeczy, o które w pewnym wieku już by się nie podejrzewał. Biorąc pod uwagę śmierć jako jeden z tematów przewodnich, wyprawy w opisane miejsca i masa ciekawostek historycznych dotyczących kultu śmierci i życia wiecznego budują nastrój schyłku - życia, zdrowia, codziennych aktywności. Nie będę ukrywać, że było to deprymujące, za to odzwierciedlało się w jeszcze szybszym czytaniu stron. Nie mogłam się doczekać tego, co zapowiadał tekst na okładce… Bo przecież owdowiałe trio, chętne spożytkować swoje nowe moce, wymyśliło powrót na stare śmieci tudzież zapragnęło wsadzić patyk w gniazdo żmij. A Eastwick pamięta, i czarownice znowu wpiszą się w jego historię, po raz ostatni...

Cień białej magii, czyli czarując inaczej


Lata 70te, tak barwnie i krytycznie przedstawione w "Czarownicach z Eastwick", minęły bezpowrotnie. I nawet, jeżeli XXI w. nie dosięgnął małych miasteczek w takim stopniu jak światowych metropolii, Alexandra, Jane i Sukie nie są już trzydziestoparolatkami, które pod wpływem emocji bądź gorszego humoru rzucają gromy albo zaklęcia zmieniające ludzkie życia. Nawet do Eastwick dotarły jednak plotki, że czarownice za pomocą czarnej magii stworzyły sobie następnych mężów, po czym owdowiały. Czas biegnie i wielu, których zostało tu 30 lat temu, zdążyło już umrzeć. Ci, którzy jeszcze żyją, doskonale pamiętają jednak orgie w willi Lenoxów i burzę, którą rozpętały zazdrosne wdówki. Darryl Van Horne - pewnie dosłownie - zapadł się pod ziemię, ale tych czarownic nikt nie przyjmie z otwartymi rękami. Wręcz przeciwnie.

Wynajmując jeden z apartamentów posiadłości Lenoxów, Lexa, Jane i Sukie stawiają czoła przeszłości. Może inaczej: przeszłość sama staje im na drodze, sama puka do ich drzwi. Wiekowe przyjaciółki właściwie tylko chcą być razem i odwiedzić miejsce, w którym spędziły swoje najpiękniejsze lata. Konfrontacji nie uniknie jednak żadna z nich, a wiek nie będzie wystarczającą wymówką. Żądza zemsty, która kiełkowała w niektórych mieszkańca przez dziesięciolecia, pojawia się w postaci Christophera Gabriela, teraz Granta. A może to mara zmęczonej życiem wiedźmy? Projekcja strachu, który nabiera ludzkich kształtów?

Atmosfera się zagęszcza i Alexandra podejmuje decyzje za nie wszystkie. Organizuje jeszcze jeden sabat, który mimo pieczołowitego przygotowania wydaje się groteskowy. Zestarzałe ciała nie emanują już tą kuszącą energią, co przed laty w jacuzzi albo chociaż podczas pamiętnej nocy w domu Jane. Opary ze świec zapachowych rozpraszają, zamiast tworzyć podniosły nastrój. Tylko zaklęcia każda pamięta, jakby je wypowiadała dopiero wczoraj. Ani żadna z nich, ani zaspokojony już czytelnik nie spodziewa się, że 'biała' magia może wymagać dużo więcej wysiłku niż dotychczas praktykowana, czarna. A cena, którą przyjdzie zapłacić za czynienie dobra, stanie się boleśnie wygórowana. Ja nie wierzyłam do ostatniego tchu.

Życie toczy się dalej. Są winy, które staruszkom udaje się odkupić. Z tym że ciągle czyha na nie ktoś, kto obezwładniająco szasta fotonami (elektronami? do końca nie zrozumiałam, bo nie jestem fanką fizyki, ale na pewno było to jakieś bardzo malusieńkie cząstki…) i do zemsty ma więcej prawa niż ktokolwiek z żyjących postaci. Jest on tworem niezgranej rodziny, nieszczęśliwych zbiegów okoliczności, niewłaściwych mentorów i niewygodnych upodobań. Sytuacja zmienia się diametralnie, bo czarownice teraz nie zaklinają, tylko przeklinają. Ktoś ośmiela się igrać z ich losem.

Nie ma aury, latania i malefica (czyli magicznych złośliwości rozjuszonych czarownic). Jest za to przyjaźń tak piękna i dojrzała, że na końcu wzrusza. Może nie do łez, bo zniesmaczenie i przedmiotowość, które pojawiają się po drodze, nadają ostatniej akcji inny wyraz, ale "Wdowy z Eastwick" otwierają oczy - nam, dzieciom XX/XXI w. Że list, to mało prawdopodobne… ale czasem wystarczy telefon...

Dygresja o dwóch światach


I właśnie o tym chciałam wspomnieć na koniec. Również postęp technologiczny od lat 70tych do dzisiaj i oswajanie się z nowinkami odzwierciedlone są w powieści, w sposób prześmiewczo-rozczulający, skłaniający do dygresji. Kiedyś telefonowało się inaczej, zawsze w ważnej sprawie. Dzisiaj smartphony, zasięg i internet są wszędzie, zadzwonić można właściwie zawsze, za śmieszne koszty. Niby wszystkie te rzeczy zbliżają nas, jeżeli chodzi o odległość, ale praktycznie trudniej jest być blisko wewnętrznie, nie widząc się na oczy. A kto dzisiaj jeszcze pisze listy? E-mail to już coś więcej niż wiadomość na którymkolwiek z komunikatorów, ale taki 'prawdziwy' list, który przyszedł pocztą, napisany własną ręką, odzwyczajoną od trzymania długopisu… Dla mnie ma wartość faktyczną, sentymentalną i siłę sprawczą. Tak jak we "Wdowach z Eastwick". Bohaterki są 'babciami', które z charakterystycznym dla tego pokolenia dystansem, a nawet sceptycyzmem, przyzwyczajają się do zmian. Jedne je ignorują, inne imponująco idą z biegiem czasu. Ciekawe, czy John Updike też miał takie refleksje jak Sukie, wklepująca swoje powieści w pierwszy komputer… A może on do końca pisał na maszynie? Albo nagrywał? Ręką to raczej nie możliwe… W każdym razie bardzo interesująca kwestia z mojego zawodowego, medioznawczego punktu widzenia.


+
  • przyjaźń - czysta, oddana, szczera, pielęgnowana przez lata bez względu na dzielącą odległość i zdarzenia z życia codziennego, których nie da się dzielić na bieżąco,
  • język i pomysłowość pisarza, nad którymi już się rozwodziłam przy okazji "Czarownic z Eastwick"
  • (moje) motto: zawsze jest czas, żeby naprawić błędy z przeszłości (albo zrobić coś dobrego na przyszłość ;) )
-
  • Christopher Grant jest tylko cieniem Van Horne'a,
  • nawet czarownice się starzeją, a autor pisze o tej starości tak, że wzbudza współczucie pomieszane ze zniesmaczeniem,
  • trzeciego tomu nie będzie - John Updike zmarł w 2009 roku.


Komu polecam?
Jeżeli już komuś udało się zdobyć i przeczytać "Czarownice z Eastwick" i był zachwycony walorami językowymi tej powieści, podsycanymi przez wyobraźnię autora oraz postacie łamiące tabu i zasady dobrego smaku, "Wdów z Eastwick" nie może odpuścić. Nie powinni czytać tego ci, którzy pierwszą część kojarzą tylko i wyłącznie z Van Horne'm vel. Jackiem Nicholsonem w ekranizacji, bo mogą być lekko rozczarowani. Na pewno "Wdowy…" spodobają się przyjaciółkom (w różnym wieku), z tendencją do rytualnych spotkań i innych magicznych babskich spraw. Męską część zapewne zainteresuje rozwinięcie wizji Van Horne'a, czyli cały ten fizyczny wątek o mikroskopijnych cząsteczkach niszczących różne rzeczy, który nie do końca zrozumiałam, ale nie ukrywam, że skupiałam się na ważniejszych kwestiach. Bo piękna przyjaźń nie musi być tylko męska.



A może też...


W magicznej aurze: Matki, wdowy, kochanki...

"Czarownice z Eastwick" John Updike

  




Salem miastem tolerancji - sny, schizy i inne dysonanse


"Wróżby z koronek" Brunonia Barry


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz