"Wróżby z koronek" Brunonia Barry
Tego
się nie spodziewałam… Eastwick i Salem wprawdzie dzieli kilka
godzin jazdy, w planach miałam jednak niezobowiązującą podróż
po podobnych konotacjach kulturowych - czarownicach, urokach i
wybrykach nie do końca normalnych kobiet. Przynajmniej z tym
ostatnim trafiłam. Zamiast magii omamiła mnie jednak potęga
ludzkiej psychiki. Przesadą byłoby twierdzić, że pochłonęłam
tę powieść jednym tchem. Z perspektywą chorej psychicznie
bohaterki pogodziłam się dopiero stopniowo, po sporych trudnościach
na początku. Nie wiem dokładnie, w którym momencie cudze widzenie
świata stało się moim spojrzeniem, ale chyba właśnie na tym
polega magia książek - na patrzeniu różnymi oczami i istnieniu w
rozmaitych życiach.
Rzadko znana nam rzeczywistość może być punktem odniesienia. Nie zawsze to, co widzi bohater albo narrator jest tym, o co naprawdę chodzi autorowi. Albo wręcz przeciwnie: może być też zupełnie zamierzonym efektem. Misternie utkana akcja "Wróżb z koronek" ukoronowana jest zakończeniem, które zdumiewa, zatyka i zapada w pamięć.
Nie oceniaj książki po okładce (albo tym, co o niej piszą), czyli kolejne przykazanie złamane
Książkę
Brunonii Barry niniejszym plasuję na drugim miejscu listy moich
najefektowniejszych łupów z Dni Książki Kieszonkowej, tuż za
kiedyś wyłowioną "Marying Buddha" Zhou Weihui. Tym razem
w oko wpadł mi tytuł ("Die Mondschwimmerin"), a po
przeczytaniu muszę przyznać, że to niemieckie tłumaczenie
oryginału (ang. "The Lace Reader") trafia w sedno. Widząc
niemiecki tytuł wyobraziłam sobie obraz podobny do tego, o którym
później przeczytałam w powieści. Wątpię, że na "Wróżby
z koronek" w ogóle zwróciłabym uwagę, ale popływać w
świetle księżyca… Do tego tekst z okładki - o silnych
kobietach, niewyjaśnionych okolicznościach i końcu tak
zaskakującym, że chciałoby się przeczytać jeszcze raz.
Przymknęłam oko na nadprzyrodzone zdolności w XX w., ale ciekawość
zwyciężyła.
Od 'zera' do bestsellera
Już
sama książka ma swoją nietypową historię, ponieważ jest to
debiut autorki, wydany przez nią samą, w małym nakładzie nikomu
nieznanego wydawnictwa Flap Jacket Press.
Ktoś zrecenzował ją w lokalnej gazecie, ktoś inny to przeczytał
recenyzję i sięgnął po powieść. Pocztą pantoflową "Wróżby
z koronek" trafiły do New York Times'a, po czym zostały
powtórnie wydane przez jedno z największych wydawnictw na świecie,
brytyjsko-amerykańskie HarperCollins.
Autorka
twierdzi,
że jej thiriller to żeńska wersja monomitu według Josepha
Campbella, czyli uogólniając - mitu bohaterskiego. Koncepcja jest
prosta, inspirowana mitologią i transformowana w blockbusterach po
dziś dzień: przed główną postacią pojawia się niecodzienne
wyzwanie, któremu stawić czoła może tylko z pomocą mentora i sił
nadprzyrodzonych. Bohater poddawany jest coraz trudniejszym próbom,
kształtując swoją osobowość i zdobywając wiedzę niedostępną
'śmiertelnikom'.
We
"Wróżbach…" chyba najbardziej zaimponowało mi to, jak
sprytnie Barry zinterpretowała balans między światami - niby
dosłownie, a jednak nie do końca jasno. Jak to kobieta…
Sekrety Salem, kobiety Whitney'ów i zakamarki ludzkiej psychiki
Zwłoki
Evy wyrzucone zostały zbyt daleko od portu, żeby w jej śmierci nie
doszukiwać się drugiego dna. Staruszkę prowadzącą herbaciarnię
i lekcje etykiety, a przede wszystkim wróżącą z tytułowych
koronek, znało całe Salem. Najbardziej związana była z nią
jednak Towner/Sophya Whitney (pierwszy dysonans?) - przybrana wnuczka
Evy, a zarazem główna bohaterka. Nawet w wieku 32 lat, po
niekończących się terapiach, trauma po samobójstwie
kilkunastoletniej siostry bliźniaczki daje się Towner boleśnie we
znaki. W zaistniałych okolicznościach zmuszona jest jednak wrócić
do miasta, z którego uciekła, i odwiedzić wyspę, będącą
wulkanem najgorszych wspomnień. Mieszkająca na niej May dawno
przestała pełnić dla Towner funkcję matki - i to nie przez
ucinanie wszelkich dyskusji, zmuszanie to jedzenia witamin w
tabletkach widelcem albo pierwszą wizytę u fryzjera zakończoną
histerią i ucieczką (wszak „we włosach tkwi magia...”). To May
rozdzieliła dziewczynki i nie strzeliła wtedy, kiedy miała szansę
naprawić wyrządzoną im krzywdę.
Jako
głównemu spadkobiercy, Towner przypada uporządkowanie wielkiej
willi i niezałatwionych spraw. Eva jej jednak nie opuszcza, gdyż
pojawia się znienacka w halucynacjach bohaterki, podsuwając jej
coraz to nowe wspomnienia i realne przedmioty, dzięki której
poznaje ona prawdziwą historię swoich najbliższych. Rzeczywistość
zlewa się z wyobrażeniami, jawa ze snem, fakty z przekonaniami. W
rozwikłaniu całej tej plątaniny pomaga Towner kolejny mentor –
dociekliwy i zaradny detektyw, aczkolwiek problematyczny w obcowaniu
międzypłciowym. Dlaczego Eva musiała zginąć? I jaki ma to
naprawdę związek ze śmiercią Lindley? Co mówią akta, a co
pamiętnik Towner spisany w ramach terapii?
Z chorego punktu widzenia
Najważniejsza
jest niewątpliwie podróż Towner w głąb siebie, obojętnie jak
górnolotnie to teraz zabrzmi i jak często niespodziewane zwroty
akcji odciągają od tego uwagę. Większość historii opowiada sama
bohaterka i nawet broniąc się przed jej postrzeganiem świata (jak
ja), bądź dystansując dzięki perspektywie drugiego narratora,
czytelnik w końcu wpada pułapkę. A splątana jest ona jeszcze
bardziej niż tytułowe koronki klockowe (które notabene wymagają
chyba jeszcze większego kunsztu niż inne rękodzieło
artystyczne).
Burnonia
Barry feminizuje mit bohaterski, poruszając tematy takie jak relacje
z despotyczną matką, wyjątkowo mocny związek między bliźniętami,
wykorzystywanie seksualne, wyparcie, kompleks niższości, poczucie
winy po stracie kogoś bliskiego, zaburzenia postrzegania czy
osobowości. Skumulowanie tego wszystkiego w historii jednej postaci
jest nie lada wyzwanie. Autorce udaje się podtrzymać napięcie
przez cały czas, to wzbudzając, to zaspokajając ciekawość
podczas lektury. Często coś, co zdaje się być zarysem
rozwiązania, jest tylko kolejną komplikacją. Co jest halucynacją,
życzeniem czy wyobrażeniem, nie zawsze można odróżnić od
rzeczywistości. I nie pomaga przy tym ani własna wyobraźnia, ani
trzeźwa perspektywa policjanta. Ciekawa jestem, kto po przeczytaniu
pomyśli "Wiedziałam/-em!". Ja dałam się ponieść akcji
końcowej - zapomniałam o podejrzliwości i przeczuciu, że coś
jest nie tak. Nie żałuję, bo zaskoczenie i niedowierzanie na końcu
były tego warte.
+
- lekka lektura, której rozmach i chaos skradnie niejedną godzinę,
- portrety kobiet - tak różnych, a tak silnych,
- aura Evy i uczucie, jakim musiała darzyć swoją podopieczną,
- komiczne konwersacje dwóch skomplikowany postaci, które absolutnie nie są mistrzami smalltalk, ale bardzo się starają,
- wnikliwie przeanalizowane i powiązane ze sobą mechanizmy psychologiczne,
- istnienie realnego pierwowzoru Byzy'ego :)
-
- (dla mnie) narracja w pierwszej osobie, która zdecydowanie przeważała,
- rozpraszające fragmenty o wróżbach z koronki przed prawie każdym rozdziałem (zwłaszcza na początku trudno je sensownie powiązać z akcją powieści),
- 'otwarte' zakończenie (chociaż daje pole do popisu).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz