“Supersmutna i prawdziwa historia miłosna” Gary Shteyngart
Książka Shteyngarta może skusić przekorą wizji świata, w którym już nie czyta się książek - bo na pewno główny bohater, relikt przeszłości, znajdzie sposób, żeby zarazić swoją pasją nowe pokolenie… Marzenia starej głowy. W “Supersmutnej i prawdziwej historii miłosnej” nic nie jest pewne i przewidywalne. No, może poza śmiercią. Wizja życia wiecznego i umierania walczą o przodownictwo w świecie, gdzie nowe technologie generują rankingi, plasując każdego odpowiednio nisko na drabince społecznej. Szczęście mają nieliczni, a już w żadnym razie dwójka głównych bohaterów. Z tym że Shteyngart zmarnował ich potencjał… Zamiast książki o książkach i miłości, wyszła mu historia o braku jakiejkolwiek wiary w siebie, konformizmie i samotności.
Podobnie jak blurb, stwarza iluzję, jakiej nie podtrzymuje powieść. Gary Shteyngart niezwykle skrupulatnie opisał amerykańskie społeczeństwo, jakim mogłoby być za jakiś czas, ale w tej książce nie ma śladu miłości. Nie takiej, jaką karmili nas bohaterowie literatury przynajmniej XX-wiecznej… Jego wizja to nie mój świat, dla takich czasów nie warto żyć wiecznie.
Cierpienia starego Lenny’ego
Fabuła krąży między zapiskami z ‘pozytywnego’ dziennika głównego bohatera, Lenny’ego Abramova aka lamusa vel Małpki Rezusa, a wirtualną korespondencją młodszej od niego o 15 lat Eunice. Poznali się przypadkiem tylko po to, żeby któregoś dni próbować uczyć się kochać - w świecie, gdzie każdy przykuty jest do swojego aparatu (odejdę od oryginalnej pisowni - äpärätu - bo doprowadza mnie do szału), punktującego każdy aspekt jego życia, od finansów po fuckability. On robi z niej futurystyczną Lottę Wertera tudzież niby-Lolitę, ona z niego bez ceregieli lamusa, który ją utrzymuje i jest na każde zawołanie. Oboje zdają się mylić miłość ze zjawiskami, które nawet nie są synonimem miłości. Tylko jak tę dwójkę zrozumieć? I w ogóle po co…?
Pod przykrywką “Supersmutnej i prawdziwej historii miłosnej” kryje się obraz świata, w którym potęga Ameryki przeminęła na rzecz Chin, i to chyba jest głównym tematem tej książki. Świat bogatych, mogących cofnąć swoje życiowe liczniki dzięki kasie, i półświatek zbędnych biednych, oczywiście nie-Amerykanów, którzy chyba tylko czekają, aż umrą. Wizja prosta i nieprzejmująca, bo zbyt banalna, bez głębszego sensu i perspektywy. Czyni lekturę jeszcze bardziej przykrą. Zwłaszcza że autor wprawdzie pozwala wybuchać buntom i zamieszkom, ale do widocznego rozwoju głównych bohaterów to się nie przyczynia. Bo czym niby Lenny i Eunice różnią się od tych, którzy non-stop kontrolują swoje i cudze rankingi, przemawiają Image’ami i gardzą werbalowaniem? (Bo oburzenia z powodu prawdziwego czytania i smrodu książek nawet nie mam ochoty komentować.) Niby oboje więcej piszą, niż mówią, ale opisywane przez nich niezgrabne, ewidentnie niekompatybilne zachowania oraz dziwaczne sytuacje nie wnoszą nic - ani nadziei, ani emocji. Po prostu dzieją się, są odnotowywane, może raz czy dwa wspomniane, ale to tyle. Nie zmieniają niczego na lepsze. I to chyba w tej powieści supersmutne.
Paratexterska dygresja: Lektura nieprzerwana
Nie umiem nie kończyć książek, o czym boleśnie przypomniał mi Shteyngart. To chyba niepoprawny książkoholizm i naiwna nadzieja, że przecież zostało tyle kartek - coś m u s i się wydarzyć. Ale nie tym razem… Sama jestem sobie winna, bo nie dość, że podeszłam do lektury z nie wiadomo jakimi oczekiwaniami, to jeszcze z godziny na godzinę zmuszałam się do przewracania strony za stroną coraz bardziej. Zupełnie, jakby trzeba było czytać niezwykle nudną lekturę szkolną, co zapewne doskonale zrozumie pokolenie współczesnej młodzieży…
Powyższy wtręt nie ma za zadanie dowieść, że coś wyjątkowego musi być w prozie Shteyngarta, skoro jednak dotrwałam do końca. Mimo wszystko, w “Supersmutnej i prawdziwej historii miłosnej” doceniam trud autora włożony w wystylizowanie języków postaci. Pióro Lenny’ego przesiąknięte jest sentymentem do ‘naszego’ świata, który w powieści już przeminął; (nad)interpretuje on otoczenie tak, że odczuwalnie daje się we znaki i postaciom, i czytelnikowi, choć całość, o dziwo, pozostawia po sobie znikome ilości zrozumienia. Język Eunice to z kolei tak niedbały, naszpikowany akronimami i odzywkami twór, że nawet nie chce się w niego wczytywać, bo przepaść wydaje się zbyt wielka. Szkoda tylko, że Shteyngart z tego sensownego kontrastu lingwistycznego nie zrobił więcej… Ale przynajmniej coś pozostawiło jakieś wrażenie. Innych próżno szukać, dlatego nie mam pojęcia, komu “Supersmutną i prawdziwą historię miłosną” polecić.
+
- skłonność do słów - autora i głównego bohatera,
- jedyny mężczyzna życia, czyli kompleks Elektry w wydaniu XXI-wiecznym,
- Ściana Książek,
- marzenie o wspólnym czytaniu,
- firma, w której stresowanie kogoś jest czymś wielce niestosownym,
- W&P Tołstoja,
-
- skanowanie zamiast czytania,
- äpärät - pisownia irytująca od pierwszego do ostatniego razu, i później jeszcze też,
- literówki powodujące oscylację między płciami osoby wypowiadającej się - choć może to problemy z identyfikacją? bo w tyle przeoczeń nie uwierzę…
- fuckability - OMG,
- przeźroczyste jeansy i inne obsceniczności,
- Frojd i inne przejawy 'postępowej' ignorancji,
- smutne końce starych ludzi,
- nawet nie supersmutna, a po prostu przykra i nieprzyjemna lektura.
Komu polecam?
Rzadko trafiam na książkę, której nikomu bym nie poleciła. Ale rozczarowania uczą nas cieszyć się z trafionych wyborów, czyż nie? Nie polecam tej historii komuś, kto szuka książek o książkach, albo promyka nadziei w beznadziejnych sytuacjach. Może spodoba się futurystom albo krytykom, którzy zjedli już zęby na niejednej recenzji skazanej na porażkę. Ja dziękuję. Ta recenzja już wystarczająco poszerzyła moje nadgarstki.
Rzadko trafiam na książkę, której nikomu bym nie poleciła. Ale rozczarowania uczą nas cieszyć się z trafionych wyborów, czyż nie? Nie polecam tej historii komuś, kto szuka książek o książkach, albo promyka nadziei w beznadziejnych sytuacjach. Może spodoba się futurystom albo krytykom, którzy zjedli już zęby na niejednej recenzji skazanej na porażkę. Ja dziękuję. Ta recenzja już wystarczająco poszerzyła moje nadgarstki.
A może też...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz