“Do zobaczenia w Barcelonie” Anna B. Kann
Miasto magiczne, którego mieszkańcy celebrują życie 24h na dobę, w którym na każdym rogu spotkać można coś niezwykłego i które turysta wspomina na długo po powrocie do domu. Barcelona wita gości z otwartymi ramionami, wchłania ich w mgnieniu oka i nigdy do końca nie wypuszcza. Niejeden nazywa ją swoim miastem, jeszcze więcej do niej wraca. Annie B. Kann musiała się udzielić ta fascynacja, bo sporadycznie udaje jej się ją uchwycić w “Do zobaczenia w Barcelonie”. Autorka wzbogacająca swoją historię o zdecydowane rytmy flamenco i miejsca, w które trafić mogą tylko wtajemniczeni. Jednak nie samym miastem powieść żyje, a już napewno nie ta - kilka interesujących fragmentów niestety nie czyni jej wartą przeczytania.
Zastanawiające, że w miejscu, które wzbudza takie emocje, można na towarzystwo wybrać sobie postacie proste, jednoznaczne, bardziej zrażające swoją małostkowością niż zarażające pasją, którą - jak zgodnie twierdzą - wszystkie posiadają. Fabuła “Do zobaczenia w Barcelonie” rzuca cień na miejsce, w którym się rozgrywa, czyniąc lekturę mozolną i męczącą.
Fabularna klapa
Osiem dziewczyn (tudzież kobiet trzydziesto-/czterdziestokilkuletnich) wybiera się na dwutygodniowy wypad do stolicy Katalonii, na warsztaty w jednej z najsławniejszych szkół flamenco. Wszystkie wierzą, że rzeczywistość sprosta ich marzeniom o Barcelonie i przynajmniej tym się nie rozczarowują. Kilkanaście wspólnie spędzonych dni opowiedziane jest z trzech, czterech perspektyw. Ciekawostki na temat samego miasta i tańca tylko się przewijają, notorycznie ustępując miejsca prywatnym rozterkom przyciągniętym z Polski, stereotypowym ciągotom do sławetnych południowców oraz wynikającym z nich, niekończącym się westchnieniom, napędzanym procentami i egzaltacją.
“Do zobaczenia w Barcelonie” to powieść próbująca przekazać coś, czego próżno w niej szukać. Poza wspomnianymi opisami znanych wszystkim zabytków i nienazwanych zakątków, do których przypadkowo trafić może każdy odwiedzający Barcelonę, jak i pokazania flamenco z perspektywy tancerzy, historia nie ma w sobie nic interesującego. Bohaterów zapomina się po przewróceniu kilku kartek, po uprzednim znudzeniu, w najlepszym (bo odczuwalnym) razie irytacji ich zachowaniem czy nieskładnymi, wybujałymi potokami myśli. Chyba tylko dusza towarzystwa, (o) której jest najmniej, wzbudza sympatię. W żadnym wypadku rozwiązły nauczyciel czy lepiące się do niego wielbicielki…
Przynajmniej ona, Barcelona
Książkę kupiłam kiedyś ze względu na tytuł. Nie robiłam sobie wielkich nadziei, ale liczyłam na rozrywkę w znanym mi klimacie… Zwykle jednak staram się znaleźć coś pozytywnego w każdej książce, z która spędzam kilka godzin. Nawet jeśli “Do zobaczenia w Barcelonie” jako całość mi się nie podobała, to autorce udało się obudzić wspomnienia miejsca, które od lat jest na szczycie moich miast, i to nie tylko za sprawą powieści Zafóna, Cabré czy Mendozy. Klucząc z bohaterami po charakterystycznych uliczkach, można przypomnieć sobie własne wrażenia, ba, nawet zobaczyć konkretne obrazy! Owy klimat miasta, który dostrzega i Kann, to przyjemne powiewy letniej bryzy w duchocie nietrafionej lektury.
+
- ewidentny zachwyt autorki,
- ciekawostki o mieście i flamenco,
- barcelońskie bagietki, cava i mariscos,
-
- traktowanie nauczyciela tańca jako obiektu westchnień w parze ze “zdarzaniem się”,
- kłamstwa i przemilczenia, żałosne,
- pustosłowia, “złote myśli”,
- szperanie w cudzych wspomnieniach - poniżej pasa.
Komu polecam?
Książki Kann nie polecam, bo jest ogrom innych powieści, może nie polskich, ale przedstawiających Barcelonę w wręcz oślepiającym świetle. Chociaż może “Do zobaczenia w Barcelonie” spodoba się komuś nastawionemu na wakacyjny romans i miasto, które nigdy nie śpi? Nie wiem. Powieść na pewno nie spodoba się komuś potrzebującemu postaci wartych zauważenia. Wzmianki o mieście i tańcu to za mało, dlatego odradzam - nawet tym, którzy, tak jak ja, czytają o Barcelonie wszystko, co wpadnie im w ręce ;)
A może...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz