“Inselwinter” Elin Hilderbrand
[org. “Winter Stroll”]
Co kraj, to obyczaj, a nieodzowną częścią grudniowych radości na Nantucket stanowi pierwszy weekend adwentowy, w który mieszkańcy wyspy zaczynają kolędować i wyruszają na poszukiwanie prezentów. Druga powieść Hilderbrand o losach rodziny Quinn to jednak relacja z wydarzenia niezwiązanego ze świętami. Wyjątkowe wydarzenie familijne jest pretekstem do zrewidowania oczekiwań, uczuć i wizji przyszłości przez poszczególnych bohaterów. Jeśli pierwsza książka była odzwierciedleniem chaosu przedświątecznego, to druga odkrywa niuanse, niweczące od dawna snute plany. Lekka, choć niekoniecznie gwiazdkowa rozrywka.
Każda książka Elin Hilderbrand przesycona jest przywiązaniem autorki do wyspy Nantucket; każda kartka emanuje miłością do atmosfery panującej w tym zakątku świata i zwyczajów pielęgnowanych od pokoleń, wspomnień z dzieciństwa, smaków, zapachów i kolorów. Jeśli komuś odpowiada styl Hilderbrand, może dawkować sobie cykl o Winter Street, bo perypetie postaci zaczynają przytłaczać.
Tłok pod jemiołą
Po roku pełnym zwrotów, w którym na szczęście wzlotów nie brakowało, nowa osóbka wnosi radość do życia Quinn’ów. Nie jest ona w stanie całkowicie rozjaśnić cienia, jaki zapadł nad rodzinnym pensjonatem, ale czasami udaje jej się odwrócić uwagę od codziennej niepewności. O dziwo, w sukurs idą jej inni rozpraszacze, niszczący ledwo złapany balans. Wiele postaci ląduje w ślepym zaułku, otoczonych zewsząd wyrzutami sumienia. Tylko po co to wszystko…?
Zrobiło się tłoczno, pojawiło się zbyt wielu nieproszonych gości. Może dlatego, że drugą część czytałam na raty, w biegu i pobieżnie, nie mogłam wczuć się w przedświąteczny klimat, a intrygi i ‘niespodzianki’ bardziej mnie zniesmaczyły, niż rozerwały. Autorka udekorowała ten kawałek historii zbyt dużą ilością jemioły, choć związana z tym pomysłowość jednego chłopczyka mnie rozczuliła.
Co za dużo…
Nie wiem, czy przeczytanie wszystkich tomów serii o Winter Street na raz to dobry pomysł. Resztę przenoszę na następny rok, bo nie chcę się przesycić. W grudniu świąteczne lektury przydają się na odpowiednie nastrojenie, ale kiedy we własnym życiu zaczyna się przedświąteczny pęd, to zaprzątnięta innymi sprawami głowa może - tak jak moja - nie dostrzec tego, co w ciszy i spokoju ujawniłoby się w pełnej krasie.
Hilderbrand pozostaje dla mnie królową letnich lektur, ale liczę, że w przyszłym roku kontynuacja chaotycznego i nieprzewidywalnego życia członków rodziny Quinn umili mi oczekiwanie na jeden z najpiękniejszych okresów w roku. A może pojawi się wreszcie w Polsce i będzie idealnym prezentem pod drzewo?
- występ w domu seniora,
- list świąteczny,
- dziadek w akcji,
- chaos kontrolowany,
- te magiczne momenty, których u Hilderbrand nie mogło zabraknąć bez względu na towarzyszące zakłócenia,
- zazdrośnicy i intryganci,
- niekonsekwencja tych, którzy wpadają w ewidentne sidła,
- nadal niewyjaśnione losy - tragedia i dramat, która stopniowo odchodzi na daleki plan.
Jeśli ktoś nie spędza godzin w kuchni, na buszowaniu po internecie albo załatwianiu sprawunków w różnych miejscach, będzie mógł zakosztować rodzinno-związkowych rozterek z bezpiecznej odległości. Polecam tym, którzy znają już Hilderbrand, bo “Inselwinter” niestety nie należy do jej najlepszych książek. Nie polecam zabieganym i zaplanowanym, bo poza zagmatwaniem i dezorientacją wiele z tej powieści nie wyniosą. Odpowiednia lektura na początek grudnia, ale definitywnie odradzam zaczynać ją przed samymi świętami. Bo - nie oszukujmy się - ale wtedy nie książki się najważniejsze…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz