Turton wykombinował konstrukcję, którą ni to sklasyfikować, ni porównać. Może spodobać się i koneserom kryminałów potrzebującym powiewu świeżości, i amatorom cofania czasu albo bezpardonowej zmiany perspektywy, dosłownego doświadczania na cudzej skórze. Świetnie napisana, przemyślana po najmniejszy szczegół - wciąga na wstępie i nie zanudza w żadnym wcieleniu, wręcz przeciwnie. A finał rozbraja.
W przypadku powieści, w których kluczową rolę odgrywa przenoszenie się w czasie, można obawiać się nieuniknionych powtórzeń, zmuszających do brnięcia przez serię kroków tylko po to, żeby do rozwiązania zagadki ledwo się zbliżyć. Odnośnie do “Siedmiu śmierci Evelyn Hardcastle” obawy te są nieuzasadnione, choć zdarza się niepewność czy dezorientacja. Autor dba o to, żeby czytelnik miał zajęcie od pierwszego przejrzenia.
Do ośmiu razy sztuka
Osiem wcieleń, osiem powtórek określonego dnia i osiem możliwości rozwiązania tajemnicy morderstwa w ponurej posiadłości, gromadzącej swoich gości przy okazji rocznicy potwornej zbrodni z przeszłości. Czas płynie inaczej, a to, że jeden dzień się powtarza, nie ma nic wspólnego z monotonią. Główny bohater z długo niewyjaśnionych powodów budzi się codziennie w innym ciele. Każdego coś łączy z zagadkową zbrodnią, każdy ma jakąś zdolność, która może przynieść profit w wyjaśnieniu nadchodzącej śmierci, a także wielu innych kwestii. I na życie każdego z wcieleń dyba morderca… Misterium godne mistrzów, którym Stuart Turton odważnie dotrzymuje kroku.
Jeśli coś się powtarza, to zaledwie w formie wzmianek; kiedy coś kołuje, prędzej czy później zostaje naprostowane - zupełnie jakby autor sumiennie, krok po kroku odtwarzał z góry ustalony plan. Co ciekawe, stałe fragmenty feralnego dnia wcale nie czynią akcji (bardziej) przewidywalną. Prędzej są odnośnikami, dzięki którym łatwiej zorientować się bohaterom i odbiorcom, choć Turton pilnuje, żeby wszystko przebiegało po jego myśli.
Rola wieczoru
Nie umiem zdecydować, kto w tym wyjątkowym spektaklu odegrał oscarową rolę… Od początku wszystko jest dziwne, od stanu głównego bohatera zaczynając, na zachowaniach innych postaci kończąc. Atmosfera gęstnieje z minuty na minutę, absurdalnie zatrzymując obserwatorów w miejscu, w którym tak naprawdę nikt nie chce przebywać. Rozwój wypadków co rusz udowadnia, że mimo wiedzy aktualnego wcielenia, warunki dyktuje ktoś, kto nie pozostawił wystarczająco wymownych tropów - mimo noży, krwi i trucheł, których akurat w tej lekturze się nie spodziewałam.
- moment, który utwierdza w przekonaniu, że to powieść nieoczywista i nie do przejrzenia - przy czym wcale nie trzeba na niego długo czekać,
- element fantastycznie irracjonalny,
- nieuchwytność głównego bohatera dzięki zmieniającym się wcieleniom - coś dla wypatrujących drugiego dna, albo czegoś jeszcze głębszego,
- momenty, w których można pogratulować sobie spostrzegawczości,
- spadające maski, a zwłaszcza ostatni zwrot akcji,
- historia, która zatacza koło, czyli finał poszukiwań,
- ambiwalencja zakończenia…
Komu polecam?
Powieść Turtona jest dowodem na to, że nie wszystko jeszcze zostało napisane. Nadaje się dla tych, którzy lubią obserwować i główkować, potrafią wczuć się w bohaterów i nie mają problemów ze zmianą perspektywy. “Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” to gratka dla wymagających czytelników liczących na coś, z czym się dotąd nie spotkali, choć nie mogą oni dyskredytować cofania czasu bądź zamiany ciał. Nie polecam jako lektury dorywczej, bo zawiera zwyczajnie zbyt dużo detali, żeby pamiętać je niezliczoną ilość dni, a szkoda byłoby pozapominać i zadawać niewłaściwe pytania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz