"Tiny Pretty Things" Sona Charaipotra, Dhonielle Clayton
To, ile kosztuje lekkość, zwiewność i delikatność primabaleriny, olśniewającej publiczność w światłach sceny, tak naprawdę wiedzą tylko te, którym tej niezwykłej, ponadczasowej tanecznej nobilitacji dane było doświadczyć. A wszyscy inni, ciężko stąpający po ziemi, zdani są jedynie na własną wyobraźnię. Nie ma się co dziwić, że czar baletu ciągnie ich za kotarę. Stamtąd już zupełnie niedaleko do niezdrowej fascynacji mroczną stroną baletu.
"Tiny Pretty Things" kojarzyć można z netflixowym serialem* on tym samym tytule. Autorki książki posuwają się o krok dalej, i to niejeden. Tekst brzmi, a ruch widać, bo opisany jest w niuansach, emocjach i formach. Jakby został doświadczony, trenowany, oglądany niezliczone ilości razy, doprowadzany do perfekcji. Postacie, choć różnorodne wizualnie, ucieleśniają umiłowanie tańca, wszystko, co w nim atrakcyjne i przyciągające. Każda bohaterka ma charyzmę, ale jeszcze bardziej wyraziste są ich psychiki. To właśnie portrety popapranych myśli, raz niezdecydowania i zagubienia, innym razem determinacji, zapalczywości i pasji są w tej powieści najciekawsze. Zupełnie, jakby widziało się te osoby od środka: ich sekrety chowane przed wszystkimi czy fobie zakorzenione od lat.
Charaipotra i Clayton śledzą wzloty i upadki uprzywilejowanych nastoletnich tancerzy, dla który nasza normalność jest gdzieś tam, za szklaną szybą, albo w krzywym zwierciadle, w które zerkają tylko sporadycznie, ale wtedy i tak widać, że są inni, nie pasują i zawsze będą się wyróżniać. Historia w powieści jest ciekawsza, mroczniejsza i nieoczywista. Zakończenie jest rewelacyjne, pozostawia czytelnika z batalią myśli. Te wszystkie perfidne zagrywki, kłamstwa, insynuacje męczyły, ale jak już wpadłam w ten mętlik, to nie wiedziałam, czy chcę się wyplątać. Podobało mi się!
Nie będę nawet udawać, że nie należę do większości, która baletu nie doświadczyła na własnej skórze, no, może poza jednymi zajęciami na obozie tanecznym wieki temu. Taneczny epizod w moim życiu o balet co najwyżej się otarł. Taniec klasyczny to dla mnie pierwsza liga – poza zasięgiem, przekraczający wyobrażenia, onieśmielający. W książkach i filmach od zawsze szukam i jego czaru, i tej 'strasznej' drugiej strony. Tu ją znalazłam i każdy, kto myśli podobnie, będzie zadowolony z lektury.
Na koniec dobra i zła wiadomość: jest druga część powieści ("Shiny Broken Pieces"), jednak ani widu, ani słychu o polskim tłumaczeniu, podobnie jak o kontynuacji serialu.
A może też...
* Paratexterska dygresja: o serialach, filmach i tańcu
Najpierw obejrzałam "Tiny Pretty Things", a potem zamówiłam książkę, bo chciałam porównać treść i wrażenia. Odczekałam mniej więcej rok, żeby zapomnieć, co widziałam. Zupełnie niepotrzebnie, bo poza imionami bohaterów i niektórymi sytuacjami, książka znacznie różni się od serialu – polecam obie formy!
Ostatnio cierpię na serialową niemoc. Gro drugich sezonów jest gorsza od pierwszych, i to nawet tych hitów, na które czekałam. Nudził mnie "Wiedźmin", nie bawiła "Emily w Paryżu", o "Just Like That" nawet boję się wspominać. Co mi jest? Przesyt? Gdzie się podziało popapranie "Plotkary" albo ciepło "Gilmore Girls"? Kto to widzi, niech zagrzmi i coś poleci, proszę.
Wracając do tematów tanecznych: książki powyżej, a z filmów, oprócz "Czarnego łabędzia", polecam lżejsze "Zatańcz ze mną" ("Shall We Dance") i starsze "Światła sceny" ("Center Stage"), a jeżeli ktoś lubi całkiem stare, to "Roztańczony buntownik" ("Strictly Ballroom") czy "Carmen". W tamtym roku z łezką w oku śledziłam brytyjski serial (dokumentalny?) "Baby Ballroom", a pokrewny tematycznie, bo o łyżwiarstwie, wciągnął mnie "Spinning Out" (też niestety tylko jeden sezon, bez perspektyw na kontynuację).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz