"November 9" Colleen Hoover
Miało być kolejne szybkie babskie czytadło, dzięki któremu lekko i przyjemnie przeleci wieczór lub dwa, a tu trafiła się wcale nie taka zwykła książka o miłości, i to nie jedna. Przynętą w "November 9" jest tytułowa data oraz książka, która tworzy się niejako na oczach czytelnika. Nagrodą okazuje się nieoczekiwany twist, a zwłaszcza następująca po nim, szaleńcza pogoń za zakończeniem. Bo takie książki to chyba się dla happy end'ów czyta, nie?
Akurat o tej pozycji miałam nie pisać, choć chyba istnieją bardziej wstydliwe guilty pleasure niż książka, która okazuje się lepsza, niż się zakładało? Okładki książek Colleen Hoover mignęły mi tu i ówdzie, czasem nawet rzuciłam okiem na blurb, ale w każdej coś mi nie pasowało. Dopiero po "November 9" sięgnęłam i chyba już wyraziłam wystarczające zdziwienie. Co nie znaczy, że zmieniam gust literacki, ale cieszy tak czasem trafić.
Jako (osiem)nastolatka czytałam inne książki niż główna bohaterka, a to, co jej się przytrafia jednego z 9. listopada, staje się materiałem na kolejny romans. Data, na którą co roku czekają dwie osoby, jednocześnie żyjąc swoim niezależnym od drugiego życiem, ma w sobie coś magicznego. Mimo obecnego tu Hollywood'u motyle w brzuchu mogą powodować niezrozumiałe grymasy, a (nie)wypowiedziane słowa konsekwencje, których nikt się nie spodziewa. Nie mówiąc już o słowach spisanych... Mnie korciło chyba to, co każdego czytającego tę książkę, i ta mrowiąca niecierpliwość w końcu ustała.
Z pewnych powodów czasem sięgnę po coś takiego, i jak coś zaskoczy mnie tak, jak historia Bena i Fallon, to o niej wspomnę. Według niektórych tylko pretensjonalne dupki oceniają osobę po tym, co czyta. Co mi tam.
A może też...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz