“Gorejąca biel. Tom II” Brent Weeks
Czas na nieuniknioną konfrontację: po niezliczonej ilości po(d)kolorowanej magii, zwodniczych strategii, skutecznych intryg, tuszowanych tajemnic i planów dopracowywanych latami w zaskakujących detalach, wszystkie drogi prowadzą w jedno miejsce. Tym razem bez zbędnej zwłoki padają odpowiedzi na kluczowe pytania. Czas na długo oczekiwaną prawdę o Powierniku Światła i pożegnanie z przygodą, która – fascynując czy frapując – odciska na czytelniku piętno.
O czym jest “Gorejąca biel. Tom II”?
Drugi tom “Gorejącej bieli” zwodzi już tylko śladowo. Konsekwencją zabiegów wszystkich zaangażowanych jest kulminacja o sile rażenia obejmującej wszystkie satrapie. Ostatnia część sagi o Powierniku Światła stawia bohaterów przed lustrem, w które mało kto z nich chce spojrzeć. Jakimś cudem autorowi udaje się sprowadzić wszystkie wątki do wspólnego mianownika. Ten tom opowiada o zwodniczości celów, wątpliwym ideałom i próbach, których prawdziwy sens dopiero się wyjaśni. Mimo że spędziło się z postaciami szmat czasu, nie można z niezachwianą pewnością powiedzieć, co zrobią albo jak potoczą się ich losy. Nastanie światłość, ale czy sprawiedliwa i satysfakcjonująca?
Dlaczego ta książka?
Na tym etapie nie zadaje się takich pytań, bo odpowiedź jest oczywista: musiałam wiedzieć, kto jest Powiernikiem Światła. W moim guście
Ulżyło mi, że ta część nie ciągnęła się aż tak, jak poprzednie. Rozbieg był nieunikniony, ale jak już zaczęło się dziać więcej i szybciej, łatwiej mi było dotrwać do celu. Weeks zadbał o to, żeby każda postać znalazła swoje miejsce, a tym samym każdy wątek został skompletowany. Z całości wyłonił się obraz sagi ponadprzeciętnie skomplikowanej, magii w pierwszej chwili (kilku następnych) trudnej to pojęcia i postaci, na których określenie – zwłaszcza w tym różnobarwnym świecie luksynu – najlepiej nadają się odcienie szarości. Podobała mi się nieprzewidywalność akcji, plany nie do przejrzenia i pewien piekielny umysł, którego jeden pomysł równał światy z ziemią albo wyczarowywał nowe. Zupełnie zaskoczyło mnie wzruszenie na tysiąc głosów, bo dotychczas wydawało mi się to nie w stylu tego cyklu.
Albo i nie (dla mnie)
Niestety podtrzymuję, że druga połowa sagi była zbyt rozwlekła. Gdyby Weeks wszystko skondensował w czwartą część, ta wbiłaby w fotel, a tak przyjemność aplikowana była nieregularnie, w bardzo małych dawkach. Czarną magią pozostanie dla mnie gra w Dziewięciu Króli i niektóre fragmenty, z założenia wyjaśniające, a w efekcie zbijające (mnie) z tropu. Niektórych, choć czytałam kilkukrotnie, chyba do końca nie zrozumiałam, ale uparcie parłam dalej, do końca, żeby wreszcie się dowiedzieć. Punkt kulminacyjny od zakończenia sagi dzieli dziesiątki stron, co trochę mnie przytłoczyło, a już niezwiązane z treścią, ale absolutnie wybijające z rytmu były literówki, obejmujące nawet przekręcanie imion postaci… Całość może i była dla mnie, ale trzy miesiące przebywania w jednym literackim świecie to jednak za dużo na raz.
Komu polecam?
Ten monumentalny cykl Brenta Weeksa to definitywnie coś dla dojrzałych (i wytrwałych) miłośników fantasy. Chyba nie odważę się polecać czegoś opiewającego na prawie 5 tysięcy stron, bo to jednak wielka odpowiedzialność. Autor sprawiał wrażenie, jakby nie mógł się rozstać, kiedy ja odliczałam już strony do końca, więc to nie było to, czego oczekiwałam. Polecam przetestować na pierwszym tomie. A zdecydowanie odradzam choćby zaczynanie komuś, kto oczekuje, że łatwo tę sagę przełknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz