"Darkfever" Karen Marie Moning
Mogłyby być blaski i cienie, gdyby pierwsza część cyklu "Fever" szybko nie obdzierała ze... złudzeń. Beztroski żywot głównej bohaterki kończy się wraz z morderstwem jej siostry. Podążając do Dublina, oczywiści pakuje się w paszcze, piekło i całą masę dziwactw nie z tego świata. Wielki puls dla Moning za wykreowanie magnetyzującej rzeczywistości. Kiedy dorzuci się do tego Mroczną Księgę, uroki, charyzmatyczne towarzystwo i palące tajemnice, czy coś może pójść nie tak? Szkoda się nie skusić.
Jako wielbicielka Butchera i Maas ja skusić się musiałam. Często łapię się na te same chwyty: bohaterowie skaczący sobie do oczu, zmuszeni ruszać na ratunek światu; ukryte supertalenty, skrzętnie skrywane tajemnice, niewyjaśnione okoliczności, miejsca niedostępne wszystkim, a jeszcze jak do tego dojdzie osobliwa księgarnia bądź księga – mogę przepaść.
Gdyby nie prolog, towarzystwo Mac – przypadkowej Barbie z Georgii – byłoby nawet zabawne, ale trudno, żeby komuś było do śmiechu, kiedy od razu się dowiaduje, co się na nią zwaliło. Mac popełni dużo błędów i połamie pewnie większość polakierowanych paznokci, zanim do niej dotrze, że jest kimś innym, niż myślała. I to nie tylko ona. Za to czytelnik z lekką nutką niepewności podąża za nią krok w krok, zastanawiając się, kiedy straci poczucie czasu.
Nie jestem aż tak zachwycona, jakbym chciała, ale widzę w "Darkfever" potencjał, zwłaszcza po ostatniej konfrontacji. Podobało mi się przenikanie się światów, napięcia między parą głównych zainteresowanych, przebłyski humoru i błyskotliwe riposty. Pal licho pogoń za potworami – dalej lubię, jak magia iskrzy, i nie wiem, jak musiałoby z Mac zejść powietrze, żebym nie chciała przeczytać całego cyklu.
Ciekawe, czy któregoś dnia stwierdzę, że jestem (wewnętrznie) za stara na new adult fantasy? Choć może z niektórych rzeczy się nie wyrasta...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz