“Księżycowe miasto. Część II” Sarah J. Maas
Jeśli pierwsza księga kosztowała Maas tyle setek stron, ile czytelników jednostek cierpliwości, to aktorka najprawdopodobniej nie powiedziała ostatniego słowa w związku z wydarzeniami w Lunathionie i drżącą w posadach republiką. Druga część “Księżycowego miasta” po niemiłosiernie wydłużanej grze wstępnej przypomina fanom tej amerykańskiej autorki, dlaczego na oślep sięgają po jej książki i sięgać będą. Złe dobrego początki…?
Pocieszające, że w tej części wreszcie można się doczekać tego, czego chciało się już w poprzedniej - przy pełnym zrozumieniu dla zarysowania nowego świata/miasta, przedstawienia postaci z ras wcześniej u Sarah J. Maas niespotykanych czy wprowadzenia w problematykę, której w pełni zrozumieć na początku i tak się nie da. Oj zaryzykowała autorka, wystawiając cierpliwość na próbę, której nie podoła każdy.
O jedną część za daleko
Mieszanej krwi Bryce i upadły anioł Hunt węszą, aż ich śledztwo zaczyna obierać konkretnego kierunku. Niestety, przez większą połowę (tak, wiem, niby nie ma większej, ale tu nalegam!) kontynuacji tej zawoalowanej opowieści tempo niczym nie różni się od rytmu poprzedniej części. Lektura jest jak wyprowadzanie chimery na spacer: to tu, to tam, bez oparcia o jakiekolwiek zasady, mając za przewodnika w najlepszym wypadku instynkt, w najgorszym - impuls.
Aż wreszcie (!!!) się dzieje. Coś niespodziewanego, choć może ktoś sceptyczny albo przetrenowany na ringu z Maas by na to wpadł. Nieważne – grunt, że jest po co czytać dalej, choć autorka ledwo rzuciła czytelnikom przynętę, już zdaje się z tego pokpiwać… Ale nie, to znak! O daleko idących konsekwencjach. Choć przyznam, że o mały włos Maas nie znienawidziłam.
Druga część “Księżycowego miasta” była o niebo lepsza od pierwszej, choć to nadal nie ten poziom, którego się spodziewałam - po “Dworach…” 1-3 i “Szklanym tronie”. Zapewne będę jak to cielę i dam się nabrać na następny tom, kiedy tylko się ukaże, ale to wszystko przez wrażenia, jakie Sarah J. Maas mi w przeszłości zafundowała - bez względu na to, czy swoją serię pisała z myślą o nastolatach, YA czy starszych młodych dorosłych. W tej nowej odsłonie podobało mi się, że w końcu ruszyła, choć mogła to zrobić 500 stron wcześniej. Dodatkową gwiazdkę została za wciągnięcie w wir wydarzeń, bo w przedstawianiu niespodziewanych dramatów była i - na szczęście - nadal jest świetna. Reasumując: dziwię się bezkrytycznym zachwytom innych recenzentów, bo sama mam mieszane uczucia. Ale autorki ani serii nie skreślam. Pewnie podświadomie czekam na następną część...
- riposty zaczynają być celne,
- fantazyjne stwory, np. Syrinx - z pozdrowieniam dla fanów Achai,
- zwrot akcji, wreszcie!
- przyjaźń - ta prawdziwa i ta niewiarygodna,
- obrona tych, którzy nie mogą bronić się sami,
- [redaktorskie niedociągnięcia przemilczając:] Żywa Śmierć, czyli jak Maas wymyśli karę, to ciarki przechodzą,
Komu polecam?
Od razu podkreślę, że “Księżycowego miasta” nie polecam na wieczorek zapoznawczy z Sarah J. Maas, bo to prędzej coś dla starych wyg, które już zdążyły burzyć i budować z nią światy. Moją ulubioną serią pozostaje “Dwór cierni i róż”, ale spodziewam się, że “Szklany tron” przeczytam kiedyś jeszcze raz. Polecam poszukiwaczom czegoś innego autorstwa kogoś znajomego albo tym, których przyciągają anioły wcale nie tak święte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz