"Sztauwajery" Paulina Świst
Kolejna trylogia Świst doczekała się końca. Gangster z zasadami i megamózgiem, do którego wzdychały nie tylko fanki siatkówki, dostaje nieograniczone pole do popisu, a cała reszta tańczy, jak on im zagra. Krótki lont, paranoiczne planowanie i patologiczne wręcz łączenie ludzi w sieć intryg i przysług stają się gwarancją finału z fajerwerkami i hukiem, o jaki Paulina Świst dotychczas się nie pokusiła. Efekt taki, że eleganckich epitetów brak, ale nie wszystko trzeba nazywać wprost, żeby każdy wiedział, o co chodzi...
...a kto woli wprost, to sam usłyszy, jak mu się wypsnie pod koniec lektury. Mnie rozbroiło, i wcale nie mam na myśli uroku osobistego Luki ani jego samczych popisów intelektualnych. Choć na taki mózg jak jego to faktycznie można by polecieć, ale odbiegam od tematu. Świst przeszła samą siebie, przy czym muszę przyznać, że po serii z przekrętem, Olką i Orłem zwątpiłam, czy jeszcze nadaję na tych falach, czy coś mi się przegrzało. "Paprocany" przesłuchałam całkiem niedawno i jakież było moje zdziwienie, że podobało mi się prawie tak, jak kiedyś seria prokuratorska! Ale kto nie popełnia błędów... Grunt, żeby wrogowie robili je częściej.
Nie chcę przypisywać tej książce celów wyższych niż sama Świst, ale w moim odczuciu "Sztauwajery" od słynnego "Prokuratora" dzieli więcej niż jeden koktajl Mołotowa. Były bombowe i śmiem twierdzić, że miłośnicy tego typu (i pióra) pornokryminałów, a w szczególności amatorzy tego drugiego członu, będą rozerwani – na strzępy. Autorka poszła tam, gdzie chciałam ją widzieć, jednocześnie zachowując szeroko (i głęboko) pojętą swobodę, werwę (a nawet Wyrwę!) w akcjach, refleks w reakcjach, obezwładniającą szczerość i szczyptę czegoś, co skłania mnie do sięgania po jej książki: nić porozumienia, z której born in the PRL to tylko początek.
A może też…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz